Polski Związek Wędkarski

Jak wytropić aktywne sandacze

"Mateusz Pustuła: „Historia zatoczyła koło, by znów powitać wędkarski Dzień Dziecka. Pierwszy czerwca to najbardziej wyczekiwana przeze mnie data z dwóch powodów. Po pierwsze w moim regionie to właśnie od pierwszego czerwca wolno łowić z łodzi. Po drugie kończy się sezon ochronny na moje ukochane drapieżniki - sandacze. Żadna inna ryba nie przyprawia mnie o taką ekscytację. O ile sam hol sandacza nie jest ekscytujący, to każdego roku sześć miesięcy czekam na magiczny „pstryk”...  

Powiadom znajomego:

Poranki i wieczory są jeszcze chłodne, choć dni są najdłuższe w roku. Cała przyroda związana milczącym paktem zdaje się wołać, że zaraz nadejdzie lato. Tylko ptaki złamały klauzulę milczenia i śpiewają od wczesnych godzinnych porannych. Wtóruje im jednolity, rytmiczny dźwięk dwusuwa w tle. Trochę szpecący, jak basowa gitara niespasowana w takt melodii, ale informujący wszem i wobec, że pierwszy czerwca stał się faktem i można spinningować z łodzi. Gdy robi się jaśniej widzę, że na moich starych, sandaczowych miejscach stoi już kil-ka łódek. Jak co roku te same „mety” dają ryby, a ja od wielu miesięcy ich nie odwiedzam. Spróbuję wyjaśnić dlaczego.

 

Stare mety

Są takie miejsca na dużych zaporówkach (bo na nich przede wszystkim łowię sandacze), do których rok w rok pielgrzymują wędkarze spiningowi. Miejsca te obrosły w niejedną wędkarską legendę i stały się mekkami, do których się ścigamy (jeszcze parę lat temu sam brałem udział w takich wyścigach, płynąc na „pewniaki” godzinę czy półtorej przed świtem). Niemal zawsze są to spoty bardzo charakterystyczne: zatopiony most lub stara kamienista droga, zalane fundamenty domostw, pozo-stałości zabudowań gospodarczych, wykarczowany las, gruzowisko etc. Nie ma się co dziwić, że takich miejsc trzymają się ryby. Nie ma się co również dziwić, że miejsca te znają niemal wszyscy starzy bywalcy na danym zbiorniku. Zgrupowanie kilku łodzi na niewielkim obszarze oznacza jedno - biorą, będą brały, albo ktoś coś złowił. Sandacze to ry-by, które ze względu na swoje kulinarne walory budzą „ciekawość”, a co za tym idzie presja wędkarska ukierunkowana na łowienie tego wła-śnie gatunku jest bardzo duża. Niezależnie od tego, czy pierwszy czerwca wypada w tygodniu, czy też w weekend, na wodzie możemy naliczyć kilkadziesiąt, a nawet kilkaset łodzi. Pamiętam „otwarcia” na dużych, atrakcyjnych zbiornikach zaporowych w południowej Polsce, gdzie pierwsze łodzie startowały na „najlepsze” miejsca na kilka godzin przed północą. Wszystko po to, by na miejsce dotrzeć jako pierwsi.

Nie chcę wspominać ile ryb nie wracało do wody i skupiać się na tym, że nawet najlepsze i najbardziej rybne zbiorniki można „zaorać”, choć lepszym i mocniejszym byłoby słowo „wyrżnąć”. Nie ogólnemu rachunkowi sumienia ma służyć ten artykuł, bo ten niech każdy poczyni wedle uznania, indywidualnie. Istotne jest dla mnie jedno - od kilku sezonów nie łowię tam, gdzie łowią inni. Na naszych „przełowionych” wodach wydaje się to bardzo trudne, ale nie niemożliwe. Wymagało to ode mnie zmiany myślenia i wyjścia poza pewne utarte schematy, które przez lata mi wtłaczano: łowienie na twardym dnie, konieczna obecność podwodnych przeszkód, najlepsze brania tylko przed świtem i tuż po zmroku. To tylko kilka z prawdziwych, choć mocno zmęczonych czasem stwierdzeń.

Rewolucja w myśleniu nie przyszła nagle, wymagała czasu i nieco od-wagi. Wyjścia poza sformułowanie słyszane tysiące razy: „Jesteśmy w dobrym miejscu - odpalą się (albo napłyną)”. I tak staliśmy przez lata, co prawda łowiąc ryby, choć dni bez brania było pewnie więcej od tych z braniem zaliczonym. Nie spłynąć o kiju to było wyzwanie. Dziś myślę inaczej ..."

Mateusz Pustuła na stronie 36 WW 6/24 zdradza swoje sposoby na sandacze.